Alpy chodziły za mną od dłuższego czasu. Szczególnie po tym jak obejrzałem filmik, gdzie pokazany jest rajd bikepackingowy z Turynu do Nicei. Gdy tylko zobaczyłem te widoki, oczka mi się zaświeciły jak małemu dziecku. Zaczęło się niewinnie, od badania trasy na mapie i wysyłania linków znajomym. Wszystkich bardzo przerażały przewyższenia. Ja natomiast patrzyłem na to z innej strony – ale, że ja nie wyjadę?! No i jestem, kilka miesięcy później, po trasie w tych samych okolicach, ale zupełnie odbiegającej od oryginału.
Kilka słów, aby rzucić kontekst na to jak wyglądają moje wycieczki. Zawsze na rowerze mam wszystko czego potrzebuję do przetrwania, wliczając w to śpiwór, schronienie i kuchenkę gazową (lub taką prymitywną na alkohol wykonaną z puszki). Zazwyczaj nie zabieram namiotu. Tak było też i tym razem. Korzystam z prawie-wodoodpornego bivy-baga, do którego wchodzę ze śpiworem i śpię na dziko pod gołym niebem. Widok gwiazd przed snem nigdy mi się nie znudzi. W przypadku większego deszczu rozkładam płachtę biwakową. Jeżeli można gdzieś tanio przenocować (schronisko, hostel) to chętnie korzystam i polecam. Zawsze spotykam tam świetnych ludzi. Tak samo próbuję lokalnych produktów, ale przez większość czasu sam sobie gotuję. Staram się osiągnąć pomiędzy tym wszystkim kompromis przy zachowaniu rozsądnego budżetu.
Mój najwolniejszy podjazd. 3 km z rowerem w śniegu
Wiedziałem że mogę się spodziewać śniegu na dużych wysokościach. Nie miałem tylko pojęcia ile. Przerosło to moje najśmielsze oczekiwania. Powyżej 1700 metrów śnieg od północnej strony był niemal gwarantowany. Mówimy tutaj o ilościach uniemożliwiających nawet myślenie o jeździe. To oczywiście zmusiło mnie do porzucenia marzeń o pięknych szutrowych drogach powyżej 2000 metrów.
Zdobyłem przełęcz Colombardo na niecałych 1900 metrach. Pchałem i niosłem rower przez ostatnie 3 kilometry drogi. Pogoda dopisywała, słoneczko grzało i żaden śnieg nie był mi straszny. Absolutnie nikogo na trasie, jedynie ślady nart. Sporą motywacją było dla mnie sanktuarium maryjne na szczycie. Nie wiem czy bym znalazł tyle samozaparcia, gdyby tam była tylko tabliczka. Okazało się później, że wszystko pozamykane. Wszystko, poza jedną salką. Zupełnie jakby ktoś o mnie pomyślał. Oczywiście skorzystałem z okazji i przenocowałem w sanktuarium.
Następnego dnia pojawiła się taka mgła, że ledwo widziałem koniec swojej dłoni. Sprowadzałem rower pieszym szlakiem po drugiej stronie przełęczy. Niewiele było okazji do zjeżdżania, a już najbardziej zdradzieckie okazały się luźne kamienie przysypane liśćmi. O wywrotkę nietrudno w takiej sytuacji, szczególnie na rowerze bez amortyzatora.
Podejście drugie. Przełęcz Finestre
Można pomyśleć, że po Colombargo będę miał większą świadomość rzeczywistości i nie będę próbował wjeżdżać na wysokie przełęcze. Dzień zacząłem niedaleko dość spektakularnej Finestre. Bardzo polecam ten artykuł. Zdjęcia zdecydowanie lepsze od moich i mogą rzucić trochę światła na to jak bardzo podatny jestem na ładne widoki.
Pogoda nie wyglądała zachęcająco. Sporo chmur, ale nie zapowiadało się na deszcz. Czasami wyglądało słońce. Postanowiłem podjechać nieco wyżej zobaczyć jak zaczyna się droga na przełęcz. Zrobić zdjęcie przy znaku i ruszać dalej. Jednak gdy tylko ujrzałem pierwszą serpentynę – musiałem spróbować.
Asfalt wił się wśród pięknego lasu przez kilka kilometrów. Absolutna poezja. W takich warunkach zupełnie nie czuje się podjazdu. Później przywitały mnie betonowe barierki i szuter. Śniegu na drodze nie było, po prostu jechałem dalej. Minąłem obsługę z wielkim walcem. Buongiorno! A oni na to – „snow wall”. Myślałem że chodzi im o tunel ze śniegu po obu stronach drogi. Też był, momentami nawet wyższy ode mnie. Kawałek dalej wszystko się wyjaśniło. Chodziło o koniec drogi. Nie zastanawiałem się długo – w tył zwrot i zjazd.
Do trzech razy sztuka? Przełęcz d’Izoard
Wjazd do Francji był dla mnie całkiem wyjątkowy. Droga przez tunele, mosty i galerie. Wszystko to wyłączone z ruchu. Samochody mają do dyspozycji nowy tunel z zakazem wjazdu rowerów. Granica w Claviere. Siedzi sobie strażnik w budce, ale macha aby jechać dalej. Drugie śniadanie w Briançon. Uzupełnianie zapasów i szukanie odpowiedzi na pytanie co dalej. Przede mną przełęcz d’Izoard. Na mapach wygląda całkiem niegroźnie. Na zdjęciach widać asfalt na górze. Cóż więc może pójść nie tak?
Pogoda przez cały czas jest moim zmartwieniem. Deszcz nieco postraszył i opóźniłem wyjazd. Droga od samego początku wydawała się dość popularna wśród cyklistów. Wydzielony pas dla rowerów. Znaki trasy z kilometrarzem i nachyleniem. Dopiero później dowiedziałem się, że to jeden z odcinków Tour de France. Wyjeżdżam na spokojnie, nic specjalnego. Coś tam brzuch zaczyna przypominać o sobie, że może za szybko zacząłem podjazdy po posiłku. Ignoruję to, ten typ czasami tak ma. Leki na niego i tak nie zadziałają, trzeba zagryźć zęby i przeczekać. Ból się nasila, moja prędkość spada, w pewnym momencie po prostu brakuje mi sił i ledwo się toczę. Dojeżdżam do wioski przed finalnym podjazdem i ucinam sobie drzemkę na ławce pod kościołem.
Po pół godzinie zerwałem się na równe nogi. Miałem wrażenie że ktoś wali w garnek nad moją głową. To tylko dzwony. Podrzemałem budzony co 30 minut jeszcze z półtorej godziny, ale niewiele się zmieniło. Włączyła mi się przezorność i zarobiłem mały przegląd noclegów w okolicy. Raczej nic co zapowiadało rozsądne ceny. Znalazłem za to schronisko na szczycie przełęczy. Próbujmy zatem. Nawet gdy miałbym pchać rower po asfalcie, do wieczora powinienem dać radę. Zatrzymuję się 2 km dalej na przystanku. Ten brzuch zabiera wszystkie moje siły i chęci. Siedzę i gapię się przed siebie przez kolejne pół godziny. Zjeżdżam z powrotem do wioski.
Coś drgnęło. Spędziłem chwilę pod tym samym kościołem. Może to zjazd tak podziałał. Siły same z siebie zaczęły wracać. Dobra, nie ma zmiłuj, kolejny zwrot i jedziemy do tego schroniska. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilometr za przystankiem, przy którym się wcześniej zatrzymałem, zaczął się śnieg. Nic specjalnego, ale on leżał na asfalcie, tym który miał być odśnieżany, tym którym miałem sobie na spokojnie do schroniska wyjechać. Podpytuję osoby, wracające z góry. Schronisko zamknięte.
No cóż, bywa i tak. Wracam do Briançon. Pogoda na noc nie zapowiada się dobrze. Sporo deszczu. Nie lubię w takich warunkach pod chmurką nocować. Znajduję inne, niżej położone, ale za to otwarte schronisko. To był strzał w dziesiątkę. Swoje pod górę też trzeba wyjechać, ale warto. Ludzie super, wspólna kolacja i gdyby nie chmury to można nawet skorzystać z obserwatorium i pooglądać kosmos. Na następny dzień zostaję skierowany na singletrack, aby nie zjeżdżać tą samą drogą. Takie niespodzianki lubię!
Niższe Alpy „prawie” jak nasze Bieszczady
Trzy próby zdobycia przełęczy. Jedna udana. Tyle potrzebowałem do podjęcia decyzji o tym, aby wyznaczyć nową trasę omijając wyższe Alpy. Odbijam bardziej na południe i szukam drogi do Cannes. Krajobraz powoli się zmienia. Szczyty wokoło coraz niższe, miasteczka mniej turystyczne. Cały czas staram się omijać główne drogi i niezależnie od wysokości codziennie robię 1800 metrów przewyższenia. To musi być jakaś magiczna liczba. Przez kilka kolejnych dni pod rząd z +/- 50m tyle właśnie pokazywała mi Strava.
Na tym etapie myślę sobie, że całkiem nieźle byłoby mieć rower szosowy. Te drogi są pod niego dosłownie stworzone. Spotkałem wcześniej w Briançon Williama ze Szkocji z sakwami właśnie na szosowym rowerze. On spokojnie był w stanie wykręcić 150 – 200 km dziennie. Mój Surly to jednak jest poskramiacz bezdroży. Na asfalcie nie czuje się źle, ale 200 km to już lekki wyczyn.
Zdarzyła się mi jedna bardzo miła sytuacja w tym czasie. Jechałem sobie górskimi dróżkami, praktycznie żaden ruch samochodów. W Alpach jak zresztą na całym południu często można spotkać kraniki z bieżącą wodą. Zatrzymuję się przy jednym, nabieram wody do bidonu, a tutaj leci do mnie pies, macha ogonem i cieszy się jakbym miał szynkę w ręku. Nie miałem jej nawet w torbach na rowerze. Wygląda na nieco zbłąkanego. Miał przy obroży serduszko z wybitym numerem, który był podobny do telefonu. No to dzwonimy… ups brak zasięgu. Myślę, no trudno, pewnie za chwilę ucieknie i tyle go będę widział. Nic nie zrobię, jadę dalej.
Zebrałem się do jazdy, a ten pies tak ucieszony zaczyna za mną biec. Właściwie to przede mną i tylko się ogląda czy ja tam jeszcze wyjeżdżam pod tą górkę czy może już prowadzę rower. Czasami wypatrzył jakąś sarnę i biegał za nią. Raz nawet wypłoszył zająca. Tak sobie jechaliśmy razem kilka dobrych kilometrów aż do kolejnej wioski. Tam zagadałem starszego Pana, który akurat odbierał pocztę. Okazało się, że numer przy obroży to identyfikator i się skontaktuje z właścicielem przez specjalną stronę. Chociaż tak naprawdę to by tego pieska nie oddawał, bo jego syn szuka podobnego do pilnowania owiec. Nie wiem jak się sprawa skończyła, ale pies został z Panem i niesamowite było jak się wyrywał, żeby tylko dalej za mną biec. Zrobiło mi to po prostu dzień.
Skradziony rower na Lazurowym Wybrzeżu
Morze na horyzoncie. Cała naprzód. Czuć klimat wybrzeża i wielkiego przepychu już w Grasse, stolicy perfum. Dalej Cannes, słynne bulwary z palmami i szybki przejazd wzdłuż wybrzeża do Nicei. Stąd będę łapał lot powrotny. Docieram zupełnie od innej strony niż pierwotnie planowałem, ale na czas. Rezerwuję hostel, rower zostaje na zewnątrz przypięty, małe pranie. Robi się wieczór, rower chcę schować do środka i bam – nie ma go. Linka przecięta.
To uczucie, które towarzyszyło mi przez cały dzień, że miałbym wracać do domu bez roweru… Nie polecam nikomu. Całe szczęście zdarzyło się to na samym końcu po tym jak zdjąłem wszystkie bagaże z roweru. Szczęście w nieszczęściu, większość rzeczy mi się zachowała. Po przygodach z policją, rozwieszeniu ogłoszenia, spisaniem sprzętu na straty… udało mi się go odzyskać. Całą historię można przeczytać tutaj. Polecam zajrzeć, bo zapas szczęścia wykorzystałem na cały rok.
Jeden dzień poświęciłem na zwiedzanie Monako. Akurat trwały przygotowania do Grand Prix F1. Poustawiane trybuny, zamontowane bandy, a wokół toczy się normalne życie. Jachty, sportowe samochody, centra handlowe wydrążone w skale. Niesamowite jest to, że ja tak prostu mogę sobie wszędzie chodzić, po ogrodach za hotelem de Paris, ulicy, gdzie za chwilę pędzić będą bolidy F1, czy nabrzeżu z wielkimi jachtami.
To w końcu jak było?
Gdyby mnie zapytać na podjeździe, albo gdy niosę rower na plecach lub sprowadzam go po kamieniach, mógłbym się na chwilę zawahać. Teraz jednak bez wątpienia chcę tam wrócić i zrobić całą trasę rajdu. Pomijając już nienajlepszą pogodę, przeboje ze śniegiem, wycofywanie się z przełęczy, skradziony rower – wyprawę zaliczam jak najbardziej do udanych. Wszelkie niedogodności tylko składają się na całkiem niezłą historię, którą miło będzie wspominać. Alpy mnie absolutnie zachwyciły.
Jeżdżąc w pojedynkę mam zdecydowanie więcej okazji do zawierania znajomości. Ludzie częściej podchodzą, zagadują. Działa to też w drugą stronę. Próby nawiązywania kontaktu przez kilka osób na rowerach mogą być onieśmielające. Samemu już niekoniecznie. Nie znam włoskiego ani francuskiego. Raptem kilka słów. Byłem pod wrażeniem jak często nawet na wioskach byłem w stanie się z kimś dogadać po angielsku. W Briançon obserwowałem pewną ceremonię i chciałem się dowiedzieć o co chodzi. Nikt z osób stojących obok mnie nie był w stanie nic powiedzieć po angielsku. Wszystko się skończyło, mam się zbierać, a tutaj ktoś do mnie idzie. Okazało się, że mimo iż nikt w tłumie nie znał angielskiego, ktoś przyprowadził odpowiednią osobę, aby mi wszystko wytłumaczyła. Sama uroczystość była ze względu na weteranów, którzy zostali w czasie wojny wysiedleni do obozów w Niemczech.
Z praktycznych wskazówek – jeżeli planujesz się wybrać w te rejony, proszę nie rób tego w majówkę. Wiem, wolne od pracy może kusić, ale warto poczekać aż wszystko będzie przejezdne. Chyba że mówimy o skitouringu – wtedy to idealny czas. Myślę że dobrym pomysłem byłby wyjazd wrzesień, po sezonie. Śniegu jeszcze nie będzie, a upały nie powinny dawać się tak bardzo w kość.
Najważniejsze, tutaj jest strona z aktualnymi informacjami o przejezdności francuskich przełęczy: http://www.sport-passion.fr/parcours/etat-cols.php Szkoda, że nie wiedziałem o niej wcześniej. Szukałem jeszcze czegoś podobnego dla Włoskich Alp, ale bez skutku.
Powyższy tekst to raptem namiastka tego jak wyglądała ta wyprawa. Bardzo możliwe, że powstanie jeszcze kilka wpisów na różne tematy. Jeżeli natomiast chodzi o pytania, chętnie odpowiem na każde. Zapraszam do komentowania poniżej.
Super wyjazd! Uwielbiam Alpy – przełęcz Finestre przepiękna. Gratulacje nietuzinkowej pasji. Szanuję.
Brakuje trochę opisów samych zdjęć (caption).
Dzięki!
Zdjęcia starałem się tak układać, aby były ilustracją do tekstu. Masz jednak rację przydałyby się opisy i jak tylko rozgryzę jak je dodać – uzupełnię.
*Gratuluję
Wyprawa super. ? Widoki bajka . Opis bardzo ciekawy. ???
Czesc
Czy da sie ja zrobic gravelem ?
Hej!
Gravel gravelowi nie równy 🙂 Chociaż tutaj jak przypominam sobie trasę to chyba tylko jeden odcinek był taki, gdzie pewnie musiałbyś zejść z rowera (zdjęcie ze skalnym ogródkiem) – nie miał on więcej jak 1km. Poza tym sporo szutrów, asfaltów, oczywiście jak pojedziesz w późniejszym miesiącu niż ja i nie natkniesz się na śnieg 🙂